piątek, 27 grudnia 2019

Recenzja TEITANBLOOD - The Baneful Choir

Mógłbym zacząć ten wpis od tego, jakim to wielkim zespołem jest TEITANBLOOD, jakie kuku zrobiło wszystkim "Death"(a komu nie zrobiło, ten najwyraźniej słuchał za cicho albo w tle do robienia obiadu) i tak dalej; wszyscy to jednak wiemy, a ja nie chcę kierować swojej recenzji na tory sprowadzające ją do ciągłych porównywań i kontekstów. Chcę ocenić "The Baneful Choir" tak, jak na to zasługuje, czyli jako samodzielny, pełnoprawny album. I przyznam, że z żadną rzeczą w tym roku tak długo nie walczyłem, nie mogąc dojść do jednoznacznego wniosku. Wyzbyłem się oczekiwań, szukania podobieństw, poszukiwań, co na ten temat sądzą inni i zwyczajnie dałem ponieść się muzyce. I chyba zdałem sobie w końcu sprawę, że to trudne do określenia uczucie, które mi towarzyszy przy każdym odsłuchu tej płyty - więcej, ono ciągle narasta - nazywa się niedosytem.


Obiecałem brak porównań do "Death", ale poczynię jedno - wszak na polu stylistycznym, nie wartościującym. Tamten materiał otwierał istny huragan, miałeś wrażenie, że zostałeś wrzucony w sam środek szalejącego wiru. Nie ma zmiłuj, od samego początku dostajesz raz za razem cios za ciosem, na głowę sypie ci się lawina wulkanicznych skał. Jedno z bardziej bezkompromisowych, a już na pewno najmniej subtelnych wstępów w metalu. Tutaj zaś wita nas nie jedno, a dwa dość konwencjonalne intra, acz świetnie wprowadzające w klimat i stopniujące napięcie przed nieuchronną apokalipsą. Najpierw trzy minuty nieinwazyjnego dark ambientu, którego w sumie mogłoby nie być, ale kij w to, bo Hiszpanie inkorporują ten gatunek w swoją muzykę bardzo sprawnie; potem zaś marszowe trąby zagłady, wyjący, majestatyczny walec, masywny i w złowieszczy sposób zwiastujący, co nastanie już za parę minut. Od razu też rzuca się w uszy zmiana brzmienia - mam wrażenie, że gitary zostały wysunięte do przodu, by dobrze wybrzmiały te piekielne leady, a potęga sabbathowskiego riffu miażdżyła bardziej niż zwykle. Bębny zaś, choć nie zredukowane do zapewniania jedynie niezbędnego podkładu, są jednak trochę w tle, brzmią dość czysto, choć - jak szybko pokazuje następujące za chwilę "Leprous Fire" - wcale nie jakoś selektywnie. 

Wraz z wybrzmieniem pierwszego tak po prawdzie pełnoprawnego kawałka zmagam się z pierwszym moim problemem z tym materiałem. O ile wiosła brzmią naprawdę potężnie, to przez to jak bardzo centrala zlewa się z werblem, najintensywniejsze fragmenty tracą na mocy. Czysto muzycznie płonie jednak ogień. "Leprous Fire" to sztandarowy utwór TEITANBLOOD, zawierający wszystkie charakterystyczne elementy, za które kochamy ten zespół. Świdrujące, slejerowskie solówki, nakładający się na siebie, rzygający potok bluźnierstw i kurewsko nisko zestrojone riffy. Znajoma jest też nieludzka aura całości, przywodząca na myśl zdeformowane abominacje. Następne dwa utwory podążają tą samą ścieżką, choć dodają do miksu fragmenty przywodzące na myśl mocno zbrutalizowany thrash metal. Tak, dobrze przeczytałeś, ale spokojnie, bo to akurat działa fenomenalnie. To, jak "Inhuman Utterings" wraca do tego motywu kruszy kości, a wszelkie jazdy w średnich tempach to najmocniejszy punkt płyty. Mocno mi się podoba, że panowie - wiedząc, że intensywności poprzedniego albumu przeskoczyć się po prostu nie da, by nie popaść w błazenadę - postawili na nieco bardziej bezpośrednie, jadące nieco pod Celtic Frost rozwiązania. Przeplatanie czysto war metalowego napierdolu ze wspomaganą podwójną stopą wylewającą się smołą działa zaskakująco dobrze, a kanonady na garach i krótkie, nabijane przejścia tylko potęgują precyzyjny atak, jakiego za chwilę doznasz. Apogeum tego podejścia to przedostatni i zdecydowanie najbardziej hiciarski "Verdict of the Dead", w którym jest nawet miejsce na chwytliwą, melodyjną solówkę. Po chwili mamy jednak kontrapunkt w postaci zażartego i dzikiego DOKURWU, jakże krótkiego, acz jakże satysfakcjonującego, więc wszystko jest na swoim miejscu.

Pochwalić muszę także ogólną strukturę albumu, która sprawia, że te 50 minut mijają jak z bicza strzelił. "The Baneful Choir" jest wyraźnie podzielony na dwie połowy, między którymi masz chwilę wytchnienia w postaci - a jakże - dark ambientu. Tak jak na debiucie te przerywniki wkurwiały i burzyły flow, tak tutaj są one zastosowane z wyczuciem, nie tylko wpasowując się w rytualny wydźwięk całości, ale i dając zwyczajnie zaczerpnąć oddechu. Bo już za chwilę zostaniesz pochłonięty przez prawdziwą bestię, pożeracza światów, jakim jest najdłuższy w zestawie utwór tytułowy. To istna, tocząca się przez świat kula infernalnego chaosu, z każdą sekundą nabierającą masy i impetu, gęstniejąca i coraz intensywniejsza. To rzecz oparta na jednym, zapętlonym, transowym motywie, zabierająca cię powoli w głąb piekielnych czeluści - z każdym poziomem wybrzmiewające w tle jęki potępionych dusz stają się coraz bardziej wyraźne i nieznośne. To zdecydowanie najbardziej klimatyczny i black metalowy utwór na płycie i trochę żałuję, że stanowi on jedynie pojedynczy akcent.

No właśnie, bo ta płyta generalnie nie do końca wie, czym chciałaby być. Z jednej strony mamy tradycyjne i jak zwykle na wysokim poziomie napierdalanie, które jednak mogłoby wywoływać jeszcze lepsze wrażenie, gdyby brzmienie perkusji było mniej zbite. Z drugiej wycieczki w bardziej rytmiczne rejony, a z jeszcze jednej próby budowania klimatu Dnia Sądu, którego mogłoby być więcej. "The Baneful Choir" nie osiąga swojego pełnego potencjału na żadnej z tych płaszczyzn. Kusi, obiecuje i chyba - przynajmniej dla mnie - nigdy tej obietnicy w pełni nie spełnia. Podgryza temat od kilku stron, jakby w niezdecydowaniu. Są tu momenty będące naprawdę prawdziwym zniszczeniem, głównie na stronie B, która ogólnie podoba mi się bardziej, przeplatane z fragmentami zawsze na poziomie bardzo dobrym, pozostawiające jednak... no właśnie, niedosyt. Zbyt na rozdrożu stoi ten materiał i dlatego mnie rozczarowuje. Pokazuje mi swe oblicze, mówi: "chodź, będzie fajnie", no to idę... a ona znika. Chcę więcej takich jeźdźców zagłady jak tytułowy albo więcej takich bangerów jak "Verdict of the Dead"! Słucha mi się tego bardzo dobrze, ale chcę więcej i tego nigdy nie dostaję. Jest mi z tego powodu bardzo przykro.

piątek, 13 grudnia 2019

Recenzja STARGAZER - A Merging to the Boundless

Chciałbym, aby o niektórych płytach mówiło się więcej. Bo zwyczajnie na to zasługują. Czystą jakością prezentowanej na nich muzyki. Bez fajerwerków, bez efekciarstwa, bez podążania za trendem. Poznajcie "A Merging to the Boundless" australijskiego STARGAZER. Materiał, który nie kryje się ze swoimi inspiracjami, a jednocześnie przekuwa je w całkowicie nową jakość, czyniąc to... z wyczuciem i pieczołowitą wręcz wrażliwością? Nie wiem, czy te określenia powinny być pozytywnie odbierane w przypadku, bądź co bądź, technicznego death metalu - nie zmienia to faktu, że takie skojarzenia mi się nasuwają. Zastanawiam się też, czy uczeń nie przerósł mistrza. Jak się na to mówi? "Modern classic"? Jedziemy!



Obecne tu siedem kompozycji składa się na 37 minut muzyki, czyli w zasadzie optimum w przypadku takich dźwięków. Otwierający album "Black Gammon" bez jakichkolwiek wstępów wrzuca słuchacza w wir połamanych rytmów, będąc zarazem chyba najbardziej bezpośrednim utworem. Ot, taki strzał w pysk na dobry początek, nie przygotowujący jednak zbytnio na to, co nastąpi chwilę później. Bo już w drugim w kolejce "Old Tea" zaczynają się dziać rzeczy magiczne, odseparowujące Stargazer od rzeszy "zwyczajnych" zespołów chcących się parać zapierdalaniem na gryfie. To utwór nigdzie się nie śpieszący, z precyzją uderzający w każdy czuły punkt twojej duszy. Niesiony przez wspaniałą linię basu, która w dużej mierze będzie podstawą i dla całej płyty - podobnie jak w przypadku Atheist, będący tutaj chyba główną inspiracją. Tak jak jednak ekipa z USA niejednokrotnie uciekała w cieplejsze, jazzujące rejony, tak tutaj nad całością kładzie się jakiś cień i nuta niepokoju. Wracając jednak do samego utworu - wspomniany już motyw na gitarze basowej szybko zapadnie ci w pamięć, to mogę zagwarantować. To trochę taka wirtuozeria jaką raczył cię Steve di Giorgio na "Individual Thought Patterns", tylko tutaj jest to jakoś... lepiej wkomponowane? Ma się wrażenie, że współgra to z całością, tworząc zgrabny kontrapunkt, a nie tylko plumka na boku. No i końcówka - senna, cudownie rozmarzona, z zawodzeniem w tle, potwierdzająca, że panowie może i korzystają z wzorców ekstremalnego metalu, ale wykorzystują je jedynie na potrzeby tworzenia Muzyki.

Nie bez powodu rozwodzę się nad jednym instrumentem, bo tutaj naprawdę ma się wrażenie, że wiosła stanowią "jedynie" tło dla basu, który pcha te kompozycje do przodu. Lecz spokojnie, jest i tu miejsce na mięsiste riffy, tym razem naznaczone piętnem Morbid Angel - zresztą są tu momenty takiego spontanicznego nakurwu, rodem z debiutanckiego materiału tegoż zespołu. W ogóle fajnie skonstruowane jest "A Merging to the Boundless" - utwory prostsze i dynamiczne przeplatane są progresywnymi bestiami, zdradzającymi ciągotki do wychodzenia poza sztywne ramy gatunku. Jest w nich miejsce na momenty wyciszenia, czysto brzmiące gitary, melodyjne patenty - ale dobrze ważone, bez lukru, za to z elegancją godną Coronera. Ukoronowaniem tego jest kolosalny, 11-minutowy "The Grand Equalizer", stanowiący centralny punkt albumu. Ależ to jest wspaniały utwór! Ile tam się dzieje! Co najlepsze, jest to skonstruowane z niebywałą wręcz logiką i sensem, całość ma niezachwiany flow, a poszczególne patenty płynnie wynikają jeden z drugiego. Ta kompozycja to istna sinusoida nastrojów i barw, osiągająca swój punkt kulminacyjny wręcz dwa razy, raz przy okazji kapitalnego solo na basie, a drugi podczas końcówki poprzedzonej delikatnym meandrowaniem po morzu luźnych plam dźwiękowych. Za pierwszym razem może się to wydawać zbytnio wydłużone i "przepitolone", jednak potem docenisz, drogi słuchaczu, ten moment wyczekiwania na Ostateczne Uderzenie. Tu też materializuje się ta wrażliwość, o której wspomniałem na początku. Stargazer potrafi grać delikatnie, ale bez popadania w tanią ckliwość. To raczej przeżycie astralne, spoglądanie daleko, uwolnienie się spośród sztywnych ram ciała i szukanie Absolutu. Takie przestrzenne granie dobrze wpasowuje się w te klimaty.

No a na sam koniec dwa klasyczne, prące do przodu wygary. Jest miejsce i na ciężar, i na grobowe ryki przypominające mi wokale Sandersa w Nile. Nie sposób się nudzić, właśnie dzięki temu, że ta płyta tak dobrze umieszcza poszczególne akcenty w czasie. "A Merging to the Boundless" to jeden z najbardziej interesujących albumów metalowych ostatnich lat, poruszający się jednocześnie w miarę znajomych ramach, bez popadania w przesadną awangardę i jakieś dronowanie. To po prostu siedem piosenek - tak. Bo mimo operowania z dala od tradycyjnych zwrotkowo-refrenowych struktur, to całość nosi właśnie znamiona dobrych piosenek. Takich zapadających w pamięć, ale nie nachalnie. Ten album nie ma cię zmiażdżyć, pożreć i wyrzygać. Z drugiej strony, nie ma też wywrócić twojego światopoglądu do góry nogami i silić się na epokowe dzieło. Ma być po prostu kawałkiem niezwykle interesującej Muzyki, pomysłowej i kipiącej wręcz kreatywnością, bez nadęcia i próby przekraczania Rubikonu. Wie, co lubisz, zgrabnie miesza proporcje, dodaje dawkę trudnej do sklasyfikowania, magicznej atmosfery i voila! Wychodzi rzecz, którą nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Jak to możliwe? To trzeba chyba mieć po prostu w sercu.

Wspaniały album, który nie mógłby wyjść w złotej erze gatunku, ale gdyby wyszedł, to byłby stawiany na równi z dziełami Death, Atheist czy Pestilence. Potrzeba chwili, by "A Merging to the Boundless" przetrawić - jak mówiłem, tu nie ma nic efekciarskiego czy puszącego się. Jak ktoś potraktuje tę rzecz jako kolejną spośród niezliczonych do odsłuchu, biorąc rzutem na taśmę, to nie odkryje drzemiącego tu piękna. Ale jeśli naprawdę zechce dowiedzieć się, o co tu biega i poświęci płycie 100% swego czasu, nie pożałuje i z pozoru "nudnego" albumu (bo i takie głosy słyszałem) wydobędzie jego najpełniejszy sens. Ja tymczasem zastanawiam się - kiedy, do cholery, kontynuacja?! Bo tak jak z death metalem jestem ostatnio lekko na bakier, tak na nowe dokonanie tej ekipy czekam zawsze i wszędzie. Pełna rekomendacja!

czwartek, 5 grudnia 2019

Recenzja BÖLZER - Lese Majesty

Szwajcarski Bölzer szybko zasłużył sobie na miano jednej z najgorętszych nazw w podziemnym black/death metalu. Wydane w 2012 roku demo oraz dwie kolejne EPki, rok po roku, spośród których "Aura" uznawana jest powszechnie za opus magnum, tylko podsyciły oczekiwania na pełniaka. A tu jeb. Wolta stylistyczna. "Hero" okazało się dość unikalnym albumem, wynoszącym zespół na całkowicie nowe tory. Owszem, czyste, "wilcze" wokale pojawiły się już wcześniej, jakieś zalążki plemiennego grania również, dopiero jednak na debiutanckim longplayu uzyskało to taki rozmach i monumentalizm. Jedni się obrazili i poczęli utyskiwać na zmarnowany potencjał, innym spodobał się ten skok na głęboką wodę - w tym mnie. "Hero", mimo że nie do końca oszlifowany i momentami nieporadny, zrobił na mnie ogromne wrażenie i był czymś, czego jeszcze w metalu nie słyszałem. A to spore osiągnięcie. Dlatego też z wypiekami na twarzy czekałem na "Lese Majesty", licząc, że duet dalej będzie kroczyć obraną już ścieżką. A te dranie nie dość, że tak poczynili, to jeszcze z jaką klasą!


To kolejne EP w dyskografii zespołu. Goście chyba lubują się w tym formacie. Nie mam nic przeciwko, bo krótki czas trwania takowych materiałów tylko zachęca do maltretowania przycisku "replay". Tak jest i w tym przypadku, zważywszy, że - panie i panowie - mamy tu do czynienia z najlepszym, co Szwajcarzy do tej pory nagrali. Zawarte tu trzy pełnoprawne utwory i jeden przerywnik to absolutne arcydzieło w kategorii epickiej mieszanki czarnego metalu śmierci i klimatycznych, uduchowionych akcentów. Ta muzyka brzmi, jakby jakiś podróżnik w czasie wziął riffowanie charakterystyczne dla współczesnej sceny ekstremalnej, przekazał wiosła prehistorycznym ludom koczowniczym i nauczył ich grać. Pierwotna furia i energia aż wylewa się z tych dźwięków. Są one natchnione spontaniczną siłą, nakazującą przekraczać granice własnej wytrzymałości. Utwory na "Lese Majesty" mają niesamowity drive, są nośne i prą do przodu bez wytchnienia - duża w tym zasługa pana perkusisty, który nadaje całości niespotykanej dynamiki, wkładając w każde uderzenie werbla całą parę ze swych łap. Grubo ciosane granie, wręcz finezyjne w swej toporności, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Cholernie charakterystyczny styl, zwłaszcza z tymi nabiciami na tomach - kojarzy mi się to trochę z Master's Hammer, ta bombastyczna otoczka.

Kompozycje, tak jak już KzR i HzR zdążyli przyzwyczaić, są długie i rozbudowane, a przy tym skoncentrowane wokół jednego wyraźnego motywu przewodniego, który nadaje tym utworom konkretny kierunek. Tyczy się to zwłaszcza otwierającego płytę "A Sheppard in Wolven Skin" oraz absolutnie fenomenalnego zamykacza "Ave Fluvius! Danu be Praised!", który muzycznie brzmi równie entuzjastycznie jak jego tytuł. Właśnie, kipi to czystym ENTUZJAZMEM. Kapitalne wokale, naprzemiennie to zwierzęcy ryk kruszący skały, to mający moc przenoszenia gór melodyjny śpiew - działa to naprawdę obłędnie. "Heed the blood/It's voice furious/Pulse erupting/Invoke the flood/Render them spurious/Sky collapsing", w tle podwójna stopa i złowieszczy, nisko strojony riff - masz wrażenie, że przemawia do ciebie potężne bóstwo, a niebo faktycznie zaraz spierdoli ci się na łeb, taką to ma moc! Okoi rzeczywiście podszkolił się wokalnie, bo śmiem twierdzić, że wspina się tu na wyżyny możliwości. No i klasyczne "ugh!", nie dodawane ot tak, tylko zwiększające jeszcze siłę rażenia następującego po nim riffu. Riffu typowo bolzerowego, trudnego do pomylenia z czymkolwiek innym. Wspaniałe, subtelnie wplatane melodie, nuta melancholii pomiędzy miażdżącym black/death metalowym wyziewem. Romantyzm - tak! bo i miejsce na swojski gwizd tu jest, i jakieś nucenie w tle, zawodzenie niczym wilk do księżyca, i ciepły akord na wiośle - miesza się z ognistym, wściekłym zapałem, składając się na potężną dawkę emocjonalną.

Cieszy mnie też powrót do najwcześniejszych materiałów zespołu, zwłaszcza demówki "Roman Acupuncture", której echa przewijają się tu i ówdzie, zwłaszcza w dwóch ostatnich utworach. "Into the Temple of Spears", choć nieco mniej majestatyczny, prostszy w budowie i jednak trochę słabszy niż dwie czołowe kompozycje, i tak cieszy ucho, nie zwalniając obrotów ani na moment i co rusz atakując słuchacza kanonadą na bębnach oraz zawziętym piłowaniem na wiośle. Nawet dwuminutowy, rytualny przerywnik, jest warty uwagi i nie wybija z rytmu. Paradoksalnie, choć nie ma tam ani sekundy metalu, to dobrze podsumowuje on obecną inkarnację Bölzer - prymitywna esencja i czczenie Słońca na pogańską modłę, szamańskie obrzędy, wewnętrzny strumień energii przepływający przez ludzkie ciało, indywidualizm.

Totalnie trafiają do mnie te dźwięki. Jakby skrojone czysto dla mnie. Inspirujące. Chce się żyć! Jeśli panowie kontynuują obecną ścieżkę, zarówno w sensie stylistycznym i jakościowym, to drugi pełny album będzie prawdziwym trzęsieniem ziemi. Na to liczę i cierpliwie czekam. Proszę się nadal rozwijać, bo progres poczyniony od już wyróżniających się, acz jednak dość konwencjonalnych początków jest niesamowity! A tymczasem wyróżniam "Lese Majesty" do honorowej czołówki roku. Piękny strzał, niejako przypieczętowujący zajebistość roku pańskiego 2019. Ave!